czwartek, 22 marca 2012

Wiosna na zadupiu


W pustelni zagościła wiosna. Słońce daje pretekst to lansowania się w ciemnych okularach, kupionych rok temu w polskiej Biedronce, imperialistyczne stonki ziemniaczane wpadają pod opony roweru, których chyba nigdy nie uda mi się porządnie napompować, a pająki rozmnażają się jak pokręcone. Otwierane teraz okno to chyba trochę taki ichniejszy upadek Muru Berlińskiego, bo nagle zaczęło się jakieś wielkie łączenie pajęczych rodzin – co jednego zabiję, pojawiają się dwa kolejne. Życie straciła również pierwsza wiosenna mucha, a ćwierkający radośnie ptaszek postawił, lub może raczej dokonał zrzutu, niemniej radosnego klocka na szybę samochodu.
Pogoda była głównym tematem rozmów podczas urodzinowej kawy pana dyrektora. Była tematem głównym, lecz nie jedynym, bowiem w pół godziny można również szczegółowo omówić walory smakowe konsumowanego ciasta. Zabawa przednia, chociaż później nieco bolał mnie kręgosłup od dbania o zachowanie prawidłowej postawy przy stole, a także kark i usta od uśmiechania się i potakiwania.
Zaczęłam pisać książkę Napisałam cztery strony, po czym doszłam do momentu, w którym należałoby zawiązać jakąś akcję. Wtedy wena wyszeptała słodkie „ciao!” i zniknęła za horyzontem, na którym zamiast zachodzącego słońca, majaczyła się torebka ryżu.
Byłam w mieście. Prawdziwym, takim co ma więcej niż 500 tys. mieszkańców. Wzruszyłam się na widok galerii handlowych, tramwajów i barów.
Pracodawcy poradzili mi, abym w niemieckim CV jako miasto narodzin wpisała „Liegnitz” zamiast „Legnica”. Tak uczyniłam. Poczułam się jak volksdeutsch. Zmieniłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz