niedziela, 2 października 2011

Kultura


Lubię moje odludzie. Jestem tu sama, a mam co robić właśnie dzięki temu, że to zadupie jakich mało. Mogę sobie pojeździć rowerem, połazić po bezdrożach, poleżeć z książką na zielonej trawce bez obaw, że przyczepi się jakaś łajza. Nie wiem tylko jeszcze jakie zajęcia znajdę sobie zimą, może będę codziennie chodzić nad morze i sprawdzać czy przypadkiem nie zamarzło i czy nie dałoby się pójść już do Dani. A w mieście to co bym robiła jako samotny obcokrajowiec? Szlajałabym się po szarych ulicach? Po centrach handlowych? Barach? W mieście to dopiero byłaby nuda! Tutaj mam swoją pustelnię i całkiem niezłe perspektywy aby zostać świętą, bo może i by się pogrzeszyło, ale nawet nie za bardzo jest jak i z kim. Po pięciu latach intensywnego „studiowania” przerzuciłam się na ascetyczny tryb życia, ale czadowo!
 Wczoraj liznęłam trochę kultury, a nawet można powiedzieć, że się tą kulturą nieźle obżarłam, bo za darmochę dostałam bilet na koncert orkiestry symfonicznej. Wszyscy w wieczorowych strojach, więc i ja założyłam wyjątkowo odświętne dżinsy, ani trochę nie wytarte i bez żadnej dziury. Na co dzień, kiedy czuję głód kultury, włączam sobie niemiecką TV. Dziś zaatakowała mnie informacją, że właśnie zaczął się Oktoberfest. Pokazali Bawarczyków w spodenkach do kolan i białych podkolanówkach, którzy radośnie pląsali dzierżąc w dłoniach kufle z piwem. Mnie również udzieliła się ta rozrywkowa atmosfera i zabiłam kilka komarów. Wczoraj natomiast próbowałam oglądać „How I Met Your Mother” z niemieckim dubbingiem po to, aby w mojej hagiografii były też jakieś wzmianki o umartwianiu się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz